Pobudka 3.15 (normalka), ubraliśmy się mniej więcej tak jak dzień wcześniej, chociaż było wyraźnie cieplej. Około godziny trwał przejazd na parking, samochodów sporo, ale miejsca do parkowania więcej więc zamieszanie przy wysiadaniu mniejsze.
Trekking na wulkan Ijen to łatwa, około 4 kilometrowa trasa, przewyższenia jakieś 450 metrów. Początkowo zieleń wokół bujna, wraz z wysokością powoli ustępowała formacjom skalnym. Sama kaldera widowiskowa, jezioro siarkowe błękitne, w oparach mgły, na dnie widać było pojedynczych górników i turystów. W 1967 roku utworzono tu odkrywkową kopalnię siarki. Niestety po śmiertelnych wypadkach zamknięto możliwość schodzenia na dno, co było największą atrakcją tego miejsca (w nocy pojawiają się tam niebieskie ognie Ijen czyli gaz siarkowy, który wydobywając się z wnętrza wulkanu płonie). Profesjonalni przewodnicy nie chcą brać odpowiedzialności za ciekawskich turystów, do kopalni ewentualnie można zejść w towarzystwie górnika i na własną odpowiedzialność. Spotkaliśmy jednego górnika ze świeżym urobkiem siarki i sądząc po jego odzieży ochronnej (a raczej jej braku) to żadne zasady BHP z pewnością w tym miejscu nie obowiązują. Jak czytałam, mężczyźni w tej kopalni rujnują swoje zdrowie w zamian za wynagrodzenie przewyższające wszystko, co można osiągnąć w okolicy. Popularność miejsca i rzesze turystów szybko zaowocowały rozbudowaniem alternatywnej opcji zarobkowania - na poboczach stoją dwukołowe wózki a tubylcy zachęcają do skorzystania z podwózki. Sami górnicy pchają pojazdy i może zyski mają z tego mniejsze, to na pewno uzyskane w mniej szkodliwych warunkach. Mnie cieszył sam spacer więc nie skorzystałam. Fakt, że niebanalnych rozmiarów turyści ciągnięci na górę to widok raczej słaby i budzący niesmak, jednak jeśli taka robota jest alternatywą dla ciężkiej pracy fizycznej pośród wyziewów wulkanicznych gazów, bez żadnych masek czy jakiejkolwiek odzieży ochronnej, to oburzało mnie to już znacznie mniej.
Schodziliśmy z góry jak najszybciej bo czekało nas wypasione śniadanko. Temperatura tymczasem rosła i przed południem osiągnęła 32°C. Wykorzystałam jeszcze godzinkę na odpoczynek przy basenie: pusto, cudownie ciepła woda, leżaki z parasolami, dyskretna muzyczka - prawdziwa bajka jawajska.
O godzinie 12 check out i przejazd na prom. Pożegnaliśmy naszego kierowcę i przewodniczkę także oczekiwanym napiwkiem. Prom okazał się nieduży, ale pomimo wiatru nie huśtało jakoś specjalnie.
W porcie na Bali czekał na nas Komang i wszyscy zgodnie przyznali, że trochę nam go brakowało. Wpakowaliśmy się do znanego już, wygodnego busa i ruszyliśmy do hotelu. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w La Casa Kita i chociaż przewodnik straszył, że Bali północne nie ma dobrych restauracji niespodziewanie zjedliśmy najlepszy posiłek na wyspie: ja grilowane krewetki z ziemniaczkami i sałatką, Maciek stek z tuńczyka. Trafił nam się jeszcze krótki stop na podglądanie przydrożnego stada małp a Komang jak zwykle ciekawie opowiadał o ich obyczajach.
Po godzinie 19 dotarliśmy do Bali Jegeg Hotel położonego ponad 1000 m n.p.m. na stoku góry, bardzo widowiskowo, z piękną panoramą na wyspę widoczną zarówno z tarasu w restauracji jak i balkonu przy pokoju. Przywitano nas herbatką i smażonymi bananami. Pokoje duże, całe w drewnie, jak z innej epoki. Zasypialiśmy mile zaskoczeni.