Po magicznym wieczorze i dobrej nocy sprawnie zebraliśmy się rankiem, na śniadanko zaserwowano grzanki, jajecznicę, owoce. Ostatni odcinek rejsu krótki więc dość szybko zacumowaliśmy w porcie Kumai. Transfer do lotniska Pangkalan Bun tym razem realizował transport prywatny. Nam trafiła się pięcioletnia Toyota, tak zadbana, że strach było czegokolwiek dotykać: wszystko osłonięte jeszcze foliami ochronnymi, chusteczki higieniczne w ozdobnym pudełku przypominały ołtarzyk. Kierowcy pogratulowaliśmy ładnego autka i bardzo był dumny z naszego komentarza.
Czas oczekiwania na lot ponad 3 godziny a lotnisko małe, kilka straganów z pamiątkami i tyle. Bardzo chciałam coś kupić, chociażby jakiś magnes z orangutanem, ale jakość wyrobów tragiczna, więc dałam sobie spokój. Poczytałam książkę i jakoś zeszło. Lot na Jawę bez opóźnień. Sprawnie odebraliśmy główny bagaż z hotelu i za naszą miejscową przewodniczką ruszyliśmy do busa. Czekała nas długa droga w pobliże wulkanu Bromo i cieszyło, że auto było w miarę wygodne. Po drodze zjedliśmy lunch, ale zapamiętałam tylko super sok z owoców Dragon Fruit o czerwonym miąższu.
Na miejscu w hotelu Lava View Lodge byliśmy około 20. Zdążyliśmy zjeść jeszcze kolację (restauracja czynna do 21.30). Zwracały uwagę naprawdę niewielkie porcje w stosunku do posiłków na Bali. Zamówienia były z niespodziankami: zupa pomidorowa to woda z pokrojonymi w kostkę pomidorami, sałatka z warzyw niestety z dodatkiem dużej ilości majonezu a zielona herbata to po prostu matcha.
Położenie i architekturę hotelu trudno było w ciemnościach ocenić, ale pokoje przestronne, wygodne chociaż królowały lata dziewięćdziesiąte. Było wyraźnie chłodniej i ciszej więc spało się wybornie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz