Z niewielkiego dworca samochody zabrały nas do puntu startowego trekkingu. Udostępniono nam sporą salę na ogarnięcie. Nie za bardzo wiadomo było jak się ubrać, bo deszcz zacinał z coraz większą determinacją. Ponieważ do wymarszu zastało trochę czasu udaliśmy się na poszukiwanie śniadania. W pobliżu odkryliśmy jadłodajnię serwującą tylko jedno danie: pho -bo i nam to pasowało. W środku pełno było miejscowych, toteż nie zdziwiło nas, że zupa była bardzo smaczna. Tymczasem na zewnątrz niebo całkiem pociemniało, zerwał się silny wiatr i deszcz coraz mocniej bębnił po ulicy - burza jak malowana. Niby miałam coś cieplejszego do ubrania ale chyba na takie występy to nie do końca. Na szczęście zaprezentowana tego ranka intensywność opadów podczas naszego pobytu nawiedziła Sapa pierwszy i ostatni raz.
Wkrótce pojawiła się lokalna przewodniczka z plemienia Czarnych Hmongów i po przywitaniu ruszyliśmy na trekking. Pogoda tego dnia zmienna do bólu: czasem słońce, czasem deszcz, cały czas duszno, temperatura 20-24 °C. Początkowy krótki fragment trasy to uliczki klimatycznego miasteczka Sapa, potem wędrowaliśmy między wzgórzami doliny Muong Hoa rzeźbionymi przez tarasy ryżowe, to ubierając, to ściągając kurtki przeciwdeszczowe. Po naczytaniu się o tutejszych błotach buty zabezpieczyliśmy specjalnymi ochraniaczami i to był bardzo dobry pomysł (nie straszne nam były ani gliniane szlaki, ani woda). Oprócz przewodniczki od początku towarzyszyły nam kobiety z plemienia Czarnych Hmongów, zaczepiając nas i zachęcając do rozmów, czasem na siłę pomagając na śliskim terenie. Były to zaplanowane działania zmierzające do nawiązania jakiegoś kontaktu przed czekającym nas postojem. Tam bowiem wszystkie powyciągały swoje wyroby i zaczął się handel. Ręcznie robione, kolorowe lampiony, saszetki, chusty - wietnamska cepelia na pamiątkę lub prezent. Czułam się trochę jak w potrzasku, bo przy nagabywaniu na ulicy można po prostu odejść, tutaj nie było gdzie uciekać, zewsząd otaczały nas trajkotające handlarki, które trudno było zniechęcić. Coś tam kupiłam, ale tak naprawdę nic mnie specjalnie nie urzekło.W porze lunchu był jeszcze jeden postój w sporej restauracji, gdzie zjedliśmy obiad i wypiliśmy przepyszną, lokalną kawę.
Późnym popołudniem dotarliśmy do wioski z której pochodziła nasza przewodniczka. Gościliśmy w jej gospodarstwie, bowiem rodzina prowadziła całkiem spory guesthouse. Obszerne piętro podzielono na dwuosobowe pokoje, do dyspozycji były dwie łazienki - dało się wytrzymać. Dzień zakończyliśmy smaczną kolacją przygotowaną przez domowników. Noc cieplejsza niż się spodziewałam i dobrze, bo żadnego ogrzewania tamtejsze domostwa nie posiadają. Koce wystarczyły, choć przyznaję, spałam w puchówce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz