wtorek, 28 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 15 listopada (Katmandu, Ogród Marzeń)

Rano w pokoju 20°C. Noc niezła, ale kaszel nie odpuszczał. Po przebudzeniu czułam się trochę rozbita i po śniadaniu potrzebowałam chwili na ogarnięcie. Przed nami trzy dni pobytu w Katmandu. Te zapasowe trzy dni po trekkingu były rezerwą dla ewentualnego zakorkowania lotniska w Lukli. Zdarza się, że pogoda nie pozwala na startowanie i lądowanie samolotów. Lotnisko jest wtedy zamknięte, a zespoły schodzące z gór ustawia się w kolejce aż do odwołania. Nie można tego przewidzieć kupując bilety powrotne do kraju więc wypróbowanym sposobem jest zostawienie sobie bezpiecznego zapasu. Jako że pogoda nas nie zawiodła dostaliśmy sporo czasu na zwiedzanie okolicy. Wycieczki zorganizowane do najważniejszych  zabytków Katmandu zaliczyliśmy w ubiegłym roku i teraz planowaliśmy indywidualnie poszwendać się po mieście. Cieszyła mnie ta perspektywa spacerowania bez pośpiechu. Mieliśmy nadzieję zaliczyć dwa nowe dla nas miejsca: Ogród Marzeń i Pałac Królewski.
Ogród jest ładnym zakątkiem ciszy i zieleni, rzadkość w Katmandu. Wstęp 200 rupi (trochę nas zaskoczyło), ale rozumiem, że utrzymanie tego miejsca w tak zanieczyszczonym mieście musi kosztować. Było dość ciepło, w środku sporo osób wylegiwało się na zadbanych trawnikach rozmawiając, czytając lub pracując na komputerach. Prawie jak w Central Parku. Pewnie o innej porze roku wrażenie byłoby lepsze, bo większość roślin już przekwitła, ale i tak było fajnie.
Natomiast pierwsza próba zwiedzenia Pałacu Królewskiego spalona - wtorki i środy zamknięte.
Lunch zjedliśmy w ciekawej kafejce planując następny dzień. Wieczorem cała grupa spotkała się na kolacji w naszym hotelu. Dania dość drogie, mój stek i Maćka dal-bhat smaczne, ale np. mrożone pizze odgrzewali w mikrofalówkach - porażka. Wszyscy na wyścigi popisywali się okrutnym kaszlem, trudno było wskazać zwycięzcę. Z pokorą czekaliśmy na przesilenie choroby.












niedziela, 26 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 14 listopada (Lukla, Katmandu)

Rano w pokoju 10°C. Noc niezbyt dobra, bo u wszystkich nasilił się Khumbu cough. Ilość zużytych chusteczek mogła śmiało walczyć o rekord Guinnessa. Bagaż główny został zabrany, chociaż groziło nam popychanie toreb w kierunku lotniska. Wieczorem poprzedniego dnia Sunil oznajmił, że tragarze zakończyli pracę, odebrali napiwki i pożegnali się. Widząc jednak nasze miny coś tam wykombinował. Spacerek na lotnisko trwał nie więcej niż 10 minut.
Lotnisko w Lukli jest bardzo nietypowe. Czas odlotu nie ma nic wspólnego z zaplanowaną godziną  a wiele ze sprytem i obrotnością miejscowego przewodnika. Od jego zaradności i nie ma co ukrywać, znajomości zależy ważenie bagażu i szybkość odprawy. Nie obyło się też pewnie bez jakiś dodatkowych argumentów. Odbyły się różne kontrole, prześwietlanie bagażu, ale po raz pierwszy spotkałam się z tym, że podczas całej odprawy ani razu nikt nie chciał ode mnie paszportu a tylko 3 dolary za nadbagaż. Mimo numeru 1 na biletach musieliśmy trochę poczekać, bo nasz samolot wymagał jakiejś szybkiej renowacji, głównie za pomocą młotka. Chociaż byliśmy lekko zestrachani lot przebiegł bez komplikacji.
Wróciliśmy do hotelu Manag. Trafił nam się pokój na 4 piętrze częściowo z widokiem na góry i Katmandu (co niestety zawsze oznacza jakieś rudery i gruzowiska). Po krótkim buszowaniu po Tamelu poszliśmy na lunch do Utse - jak zwykle było pysznie. Potem drzemka rehabilitacyjna i uroczysta kolacja ufundowana przez miejscową agencję organizującą nasz trekking. Zostaliśmy zabrani do restauracji w zupełnie innej części Katmandu. Zaskoczyła nas konieczność ściągnięcia butów. Stoły były niskie, do siedzenia po turecku. Podano typowe dnia kuchni nepalskiej ale w wersji lux oraz tutejszą wódkę do degustacji. Były też występy ludowe dla gości. Całkiem oryginalnie. Myślę, że i kuchnię bardziej byśmy docenili, gdyby nie fakt, że ostanie dwa tygodnie obcowaliśmy z nepalskim menu, co prawda w prostszej formie, ale po prostu nam się już przejadło.
Niestety, rekonwalescencja nie przebiegała tak szybko jak byśmy sobie tego życzyli. Kaszel nie odpuszczał.

Nepal 2017 - 13 listopada (Phakding, Lukla)

Rano w pokoju 8°C. Śniadanie jedliśmy niespiesznie przy dźwiękach popularnej mantry. Oprócz nas w jadalni było kilka osób, które chyba przedłużały sobie aklimatyzację. Poprzedniego dnia jeden chłopiec z licznej nowo przybyłej grupy niespodziewanie podczas kolacji z łomotem osunął się na ziemię. Byliśmy zaskoczeni tak gwałtowną reakcją na wysokość już w tym miejscu. Po tym zdarzeniu kilkoro młodych ludzi z opiekunem pozostało w Phakding, reszta ruszyła w górę. Jak się okazało choroba wysokościowa niejedno ma oblicze, potrafi zaskakiwać na całkiem niespodziewanych wysokościach. My przed dziewiątą rozpoczęliśmy schodzenie do Lukli. Marsz 7,5 km zajął nam 3,5 godziny, 461 m podejść, zejść 242 m. Szliśmy w pełnym słońcu, odcinek jednak już mniej malowniczy ze względu na większą ilość osad ludzkich (zanieczyszczenia😷). Byliśmy zdumieni mnogością mijanych zespołów, które dopiero rozpoczynały wspinaczkę. Nie wiem jak długo trwa w Himalajach sezon turystyczny, ale wyglądało na to, że co najmniej do końca listopada.
Zakwaterowano nas w hotelu Everest Plaza (skąd oni biorą te pretensjonalne nazwy), który jak nam się wydawało należał do rodziny miejscowego przewodnika. Hotel nędzniutki, jedzenie niesmaczne, porcje małe. Szczęśliwie przy pokojach były łazienki z możliwością ciepłego prysznica, i to chyba uzasadniało nazwanie tego miejsca hotelem. Wręczyliśmy przewodnikowi napiwki dla niego i naszych tragarzy, podziękowali nam osobiście przy kolacji. Popołudnie spędziliśmy w sympatycznej kawiarence, gdzie zjedliśmy lunch, duże desery, popijaliśmy kawę  i herbatę, przez duże okna mogliśmy obserwować ruch na lotnisku. Przed wieczorem dołączyła do nas reszta grupy schodząca z przełęczy. Wyglądali na zajechanych, ale zadowolonych. 
Przy kolacji miałam okazję stwierdzić, że prezentowaliśmy się raczej żałośnie. Wszyscy bez wyjątku mieli infekcje dróg oddechowych z potężnym katarem i kaszlem, co najmniej jedna osoba wysoko gorączkowała. Mieliśmy cichą nadzieję, że wraz ze schodzeniem z wysokości objawy będą szybko ustępować. Niecierpliwie więc oczekiwaliśmy powrotu do Katmandu.





niedziela, 12 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 12 listopada (Namcze Bazar, Phakding)

Rano w pokoju 7°C, budziliśmy się w promieniach słońca. Śniadanko o ósmej, jeszcze zastaliśmy przy stole trójkę z Island Peak. Chłopcy szykowali się już do drogi, ich plan zakładał tego dnia zejście aż do Lukli. Udało nam się jednak porozmawiać, sprzedali trochę wrażeń z ataku szczytowego. Chciałabym napisać, że posiłek odbył się w miłej atmosferze, i poniekąd tak było, ale natężenie kaszlu, u niektórych także ogólne objawy infekcji psuły dobre samopoczucie, które zwykle podczas powrotu nie bywa już niczym zmącone. Chyba płaciliśmy cenę za te dwa dni spędzone na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Ciągle czekaliśmy na decyzję co do możliwości przyspieszenia schodzenia, bo nie uśmiechało nam się spędzanie drugiego dnia w Namcze, a potem gnanie 18 km w dół do Lukli. Wszyscy byliśmy zainteresowani podzieleniem tej drogi, jak to było przy podchodzeniu. Sunil bardzo się bronił przed tym rozwiązaniem, ale w końcu poszedł nam na rękę. Tak więc niedziela to przyjemny marsz wzdłuż rzeki, krajobrazy cudo. Zaliczyliśmy przerwę na herbatkę i lunch, który okazał się miłą niespodzianką. Sunil zaproponował posiłek chyba u jakiś swoich znajomych, bo serdecznie się przywitali. Weszliśmy do niewielkiego, drewnianego domu, w środku było czysto, wnętrze ładnie urządzone. Czuliśmy się tak, jakby ktoś zaprosił nas do swojego domu na posiłek, otaczały nas rodzinne pamiątki i zdjęcia. Specjalnie dla nas rozpalono piec. Czekając na zamówione dania poznaliśmy właścicieli i ich małego chłopczyka. Podziwialiśmy gospodynię, która zarzuciła sobie koszyk z dzieckiem na plecy i zgrabnie nas obsługiwała. Jedzenie było świeże i smaczne. Kiedy pisałam ten post w dzienniczku, koleżanka zaglądając mi przez ramię pytała, czy na pewno napisałam, że były tam  najlepsze frytki na trasie. 
Po dotarciu do Phakding zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu co przy podchodzeniu, ale tym razem dostaliśmy pokój z łazienką, a nawet z letnim prysznicem. Było jeszcze jasno, więc zeszliśmy do osady na rekonesans i natrafiliśmy na pięknie pachnącą piekarnię. Serwowała swoje własne wyroby oraz kawę z ziaren palonych w Katmandu.  Po wypiciu podwójnego espresso i zjedzeniu czekoladowo-marchewkowego ciasta poczułam się jak na prawdziwym urlopie. Z ciekawości kupiłam mały chlebek do spróbowania - smakował nieco inaczej niż nasze wypieki ale była to miła odmiana po dwóch tygodniach obcowania z ryżem.
Posumowanie dnia: trasa 10,5 km zajęła nam 5 i pół godziny, zejść 1059 m , podejść 304 m .
















wtorek, 7 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 11 listopada (Tengboche, Namcze Bazar)

Rano w pokoju 2°C, ale wszyscy mieliśmy wrażenie, że zrobiło się cieplej. Wstałam o szóstej rano co pozwoliło na zrealizowanie skromnej, ale jednak, porannej toalety. Wykorzystałam tę niewielka ilość wody w rurach, która nie zamarzła. Kiedy obudziło się całe piętro krany już były suche. Ciepła jadalnia i smaczne  śniadanie to dobry początek dnia.
Pierwszy etap podróży to zejście 500 m w dół, co zajęło nam jakieś 50 minut. Potem już wolniej schodziliśmy z wysokości podziwiając jesień na stokach gór. Pojawiły się już kolory jak w naszych Beskidach, a nad tym wszystkim górowały ośnieżone szczyty Himalajów oczywiście w promieniach słońca. Już od kilku dni postanowiłam na trasie pozdrawiać wędrowców polskim "dzień dobry". Jak się okazało za zdawkowym "hello" zaskakująco często kryli się rodacy.
Podsumowanie trasy z Tengboche do Namcze Bazar: 8,5 km zajęło nam niecałe 5 godzin, zejść 850 m , podejść 448 m.
Ze średnim zachwytem ponownie powitaliśmy obskurny hotel Hill-Ten, chociaż ciepły prysznic bardzo nas ucieszył. Niespodziewanie natknęliśmy się na trójkę naszych kolegów wracających  z Island Peak - wszyscy stanęli na szczycie! Byłam taka dumna, jakbym to ja sama zdobyła tę górę. Na lunch wybraliśmy fajną knajpkę serwującą dość urozmaicone dania, które jakoś wyglądały i smakowały. Nie chcieliśmy wracać do naszego hotelu, więc prawie całe popołudnie spędziliśmy w tym sympatycznym lokaliku popijając espresso z kawy Illy (najprawdziwsze!), potem zieloną herbatkę i oglądając wyświetlany tam film o logistyce zdobywania Everestu współcześnie. Muszę powiedzieć, że po przeczytaniu książek Kukuczki i Rutkiewicz było to dla mnie pewne objawienie. Nie byłam świadoma stopnia komercjalizacji tego przedsięwzięcia.
Jako że nasz program był o jeden dzień krótszy niż reszty grupy w planie mieliśmy zaczekać na nich właśnie w Namcze Bazar.  Ale nikt z nas nie chciał spędzić dwóch noclegów  w Hill-Tenie, więc resztę wieczoru knuliśmy plany, jak namówić przewodnika do wyjścia rano i podzielenia odcinka do Lukli na dwa dni z noclegiem w Phakding, jak podczas wchodzenia. Po przymusowej kolacji w hotelu byliśmy coraz bardziej zdeterminowani, aby zrealizować nasz scenariusz.