Rano w pokoju 20°C. Noc niezła, ale kaszel nie odpuszczał. Po przebudzeniu czułam się trochę rozbita i po śniadaniu potrzebowałam chwili na ogarnięcie. Przed nami trzy dni pobytu w Katmandu. Te zapasowe trzy dni po trekkingu były rezerwą dla ewentualnego zakorkowania lotniska w Lukli. Zdarza się, że pogoda nie pozwala na startowanie i lądowanie samolotów. Lotnisko jest wtedy zamknięte, a zespoły schodzące z gór ustawia się w kolejce aż do odwołania. Nie można tego przewidzieć kupując bilety powrotne do kraju więc wypróbowanym sposobem jest zostawienie sobie bezpiecznego zapasu. Jako że pogoda nas nie zawiodła dostaliśmy sporo czasu na zwiedzanie okolicy. Wycieczki zorganizowane do najważniejszych zabytków Katmandu zaliczyliśmy w ubiegłym roku i teraz planowaliśmy indywidualnie poszwendać się po mieście. Cieszyła mnie ta perspektywa spacerowania bez pośpiechu. Mieliśmy nadzieję zaliczyć dwa nowe dla nas miejsca: Ogród Marzeń i Pałac Królewski.
Ogród jest ładnym zakątkiem ciszy i zieleni, rzadkość w Katmandu. Wstęp 200 rupi (trochę nas zaskoczyło), ale rozumiem, że utrzymanie tego miejsca w tak zanieczyszczonym mieście musi kosztować. Było dość ciepło, w środku sporo osób wylegiwało się na zadbanych trawnikach rozmawiając, czytając lub pracując na komputerach. Prawie jak w Central Parku. Pewnie o innej porze roku wrażenie byłoby lepsze, bo większość roślin już przekwitła, ale i tak było fajnie.
Natomiast pierwsza próba zwiedzenia Pałacu Królewskiego spalona - wtorki i środy zamknięte.
Lunch zjedliśmy w ciekawej kafejce planując następny dzień. Wieczorem cała grupa spotkała się na kolacji w naszym hotelu. Dania dość drogie, mój stek i Maćka dal-bhat smaczne, ale np. mrożone pizze odgrzewali w mikrofalówkach - porażka. Wszyscy na wyścigi popisywali się okrutnym kaszlem, trudno było wskazać zwycięzcę. Z pokorą czekaliśmy na przesilenie choroby.