Rano w pokoju 10°C. Noc niezbyt dobra, bo u wszystkich nasilił się Khumbu cough. Ilość zużytych chusteczek mogła śmiało walczyć o rekord Guinnessa. Bagaż główny został zabrany, chociaż groziło nam popychanie toreb w kierunku lotniska. Wieczorem poprzedniego dnia Sunil oznajmił, że tragarze zakończyli pracę, odebrali napiwki i pożegnali się. Widząc jednak nasze miny coś tam wykombinował. Spacerek na lotnisko trwał nie więcej niż 10 minut.
Lotnisko w Lukli jest bardzo nietypowe. Czas odlotu nie ma nic wspólnego z zaplanowaną godziną a wiele ze sprytem i obrotnością miejscowego przewodnika. Od jego zaradności i nie ma co ukrywać, znajomości zależy ważenie bagażu i szybkość odprawy. Nie obyło się też pewnie bez jakiś dodatkowych argumentów. Odbyły się różne kontrole, prześwietlanie bagażu, ale po raz pierwszy spotkałam się z tym, że podczas całej odprawy ani razu nikt nie chciał ode mnie paszportu a tylko 3 dolary za nadbagaż. Mimo numeru 1 na biletach musieliśmy trochę poczekać, bo nasz samolot wymagał jakiejś szybkiej renowacji, głównie za pomocą młotka. Chociaż byliśmy lekko zestrachani lot przebiegł bez komplikacji.
Wróciliśmy do hotelu Manag. Trafił nam się pokój na 4 piętrze częściowo z widokiem na góry i Katmandu (co niestety zawsze oznacza jakieś rudery i gruzowiska). Po krótkim buszowaniu po Tamelu poszliśmy na lunch do Utse - jak zwykle było pysznie. Potem drzemka rehabilitacyjna i uroczysta kolacja ufundowana przez miejscową agencję organizującą nasz trekking. Zostaliśmy zabrani do restauracji w zupełnie innej części Katmandu. Zaskoczyła nas konieczność ściągnięcia butów. Stoły były niskie, do siedzenia po turecku. Podano typowe dnia kuchni nepalskiej ale w wersji lux oraz tutejszą wódkę do degustacji. Były też występy ludowe dla gości. Całkiem oryginalnie. Myślę, że i kuchnię bardziej byśmy docenili, gdyby nie fakt, że ostanie dwa tygodnie obcowaliśmy z nepalskim menu, co prawda w prostszej formie, ale po prostu nam się już przejadło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz