niedziela, 12 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 12 listopada (Namcze Bazar, Phakding)

Rano w pokoju 7°C, budziliśmy się w promieniach słońca. Śniadanko o ósmej, jeszcze zastaliśmy przy stole trójkę z Island Peak. Chłopcy szykowali się już do drogi, ich plan zakładał tego dnia zejście aż do Lukli. Udało nam się jednak porozmawiać, sprzedali trochę wrażeń z ataku szczytowego. Chciałabym napisać, że posiłek odbył się w miłej atmosferze, i poniekąd tak było, ale natężenie kaszlu, u niektórych także ogólne objawy infekcji psuły dobre samopoczucie, które zwykle podczas powrotu nie bywa już niczym zmącone. Chyba płaciliśmy cenę za te dwa dni spędzone na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Ciągle czekaliśmy na decyzję co do możliwości przyspieszenia schodzenia, bo nie uśmiechało nam się spędzanie drugiego dnia w Namcze, a potem gnanie 18 km w dół do Lukli. Wszyscy byliśmy zainteresowani podzieleniem tej drogi, jak to było przy podchodzeniu. Sunil bardzo się bronił przed tym rozwiązaniem, ale w końcu poszedł nam na rękę. Tak więc niedziela to przyjemny marsz wzdłuż rzeki, krajobrazy cudo. Zaliczyliśmy przerwę na herbatkę i lunch, który okazał się miłą niespodzianką. Sunil zaproponował posiłek chyba u jakiś swoich znajomych, bo serdecznie się przywitali. Weszliśmy do niewielkiego, drewnianego domu, w środku było czysto, wnętrze ładnie urządzone. Czuliśmy się tak, jakby ktoś zaprosił nas do swojego domu na posiłek, otaczały nas rodzinne pamiątki i zdjęcia. Specjalnie dla nas rozpalono piec. Czekając na zamówione dania poznaliśmy właścicieli i ich małego chłopczyka. Podziwialiśmy gospodynię, która zarzuciła sobie koszyk z dzieckiem na plecy i zgrabnie nas obsługiwała. Jedzenie było świeże i smaczne. Kiedy pisałam ten post w dzienniczku, koleżanka zaglądając mi przez ramię pytała, czy na pewno napisałam, że były tam  najlepsze frytki na trasie. 
Po dotarciu do Phakding zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu co przy podchodzeniu, ale tym razem dostaliśmy pokój z łazienką, a nawet z letnim prysznicem. Było jeszcze jasno, więc zeszliśmy do osady na rekonesans i natrafiliśmy na pięknie pachnącą piekarnię. Serwowała swoje własne wyroby oraz kawę z ziaren palonych w Katmandu.  Po wypiciu podwójnego espresso i zjedzeniu czekoladowo-marchewkowego ciasta poczułam się jak na prawdziwym urlopie. Z ciekawości kupiłam mały chlebek do spróbowania - smakował nieco inaczej niż nasze wypieki ale była to miła odmiana po dwóch tygodniach obcowania z ryżem.
Posumowanie dnia: trasa 10,5 km zajęła nam 5 i pół godziny, zejść 1059 m , podejść 304 m .
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz