Na dworzec w Hanoi dojechaliśmy kwadrans po piątej. W stolicy było ciepło i dość parno. Tłum taksówkarzy atakuje od razu po wyjściu z budynku i trzeba dać zdecydowany odpór jeśli ma się zamówiony przewóz. Tak było w naszym przypadku i czekając na busa mogliśmy obserwować poranne zamieszanie. Po przybyciu do hotelu mieliśmy nieco ponad godzinę na toaletę, posiłek i przepakowanie bagażu na łódkę. Nasz hotel zupełnie nie nadawał się do takiej procedury: brak holu, jedna toaleta z prysznicem dla gości i obsługi usytuowana przy kuchni i stołówce. Recepcjonistka wobec okupowania przez nas łazienki robiła sobie make-up i czesała długie włosy w maleńkiej kuchence, gdzie jednocześnie kucharka przygotowywała śniadanie. Gotowanie szło niepochopnie i większość nie doczekała się zamówionych dań, pozostały owoce i ryżowe bułeczki. Naprawdę, zaplecze agencji trekkingowej w Sapa wyglądało dużo lepiej i logistycznie bez problemu zapewniało możliwość porannej toalety nawet sporej grupie turystów.
Odświeżeni choć trochę głodni wsiedliśmy do dużego i wygodnego autobusu. Dołączyliśmy do wycieczki lokalnego biura. Po zabraniu jeszcze jednej pary turystów ruszyliśmy do Ha Long City. Miejscowy przewodnik przywitał wszystkich i krótko opowiedział co nas czeka. Po około dwóch i pół godzinie zjawiliśmy się na miejscu. Oczywiście zaliczyliśmy obowiązkowy przystanek w centrum pamiątek i wszelakiej lokalnej wytwórczości. Nas zainteresowało stoisko z kawami (bo ta w północnym Wietnamie nadzwyczaj przypadła nam do gustu) i tam poszukaliśmy suwenirów dla siebie i bliskich. Przez całą drogę padało, ale w porcie, chociaż chmury były nisko, deszcz ustał.
Po załatwieniu formalności w centrum turystycznym łódkami zostaliśmy dowiezieni na spory statek, gdzie dość sprawnie rozdzielono kajuty. Łódź niczym nie przypominała tych z Indonezji: dwa pokłady z dużą ilością krzeseł i leżaków, obszerne, zadbane kajuty z łazienką i prysznicem, klimatyzacją oraz oknami, za którymi przesuwały się ostańce spowite mgłami. Zjedliśmy ciekawy lunch złożony z owoców morza i oczywiście ryżu z warzywami, do tego butelka lokalnego, najtańszego białego wina (kosztowała 25 USD, jak się okazało na drugi dzień była to cena netto!). Po krótkim odpoczynku razem z przewodnikiem wybraliśmy się na wycieczkę kajakową. Była to planowana aktywność popołudniowa, która pozwalała cieszyć się bliskością wapiennych mogotów i obiecywała ładną plażę z możliwością kąpieli. Łódką podpłynęliśmy do przystani, tam wsiedliśmy do dwuosobowych kajaków i ruszyliśmy za przewodnikiem. Wiosłował głównie Maciek bo mnie coś znosiło na prawo. Dopłynęliśmy do niewielkiej, całkiem ładnej plaży i chociaż nie padało to zabrakło słońca, tak że plażowanie nie wypaliło. Zresztą dostaliśmy tam ledwie 30 minut, więc nawet przy dobrej pogodzie słowo "plażowanie' to chyba za dużo obiecane, podobnie zresztą z kąpielą. Woda była mętna i najeżona ostrymi skałami. Myślałam, że płynąc od brzegu oszukam dno ale skały były tak wysokie i ostre, że chociaż stopy ocaliłam to poobijałam kolana. Później widziałam, że z innych łódek turyści po prostu skakali do głębszej wody z dala od brzegu i tak realizowali punkt "pływanie". Ja całą tą wycieczką kajakową byłam lekko rozczarowana, dużo opowiadania a treści niewiele, a już reklamowanie tego jako miejsca do plażowania i pływania to lekka przesada. Po kajakach mieliśmy czas wolny, można było poleżeć, zaliczyć drzemkę lub oglądać przy powoli zapadającym zmroku przesuwające się wśród mgieł ostańce. Wieczorna kolacja była zdecydowanie najmocniejszym punktem programu: zupa dyniowa, warzywa, ryż oraz wybornie przyrządzony na grillu kurczak i wołowina. Duża przyjemność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz