środa, 30 lipca 2025

Kostaryka 2025 - 11 lutego (Park Narodowy Tortuguero)

Rano wyjazd 6.40. Śniadanie w hotelu co prawda od szóstej, ale nasze zostało zaplanowane w drodze jako że trzeba było wcześnie zrobić check out. Trochę się spięliśmy, bo podjeżdżały kolejne busy zabierające turystów, nasza godzina minęła a my dalej czekaliśmy. Maciek wykonał nawet telefon interwencyjny jednak uspokojono nas, że do pół godziny ktoś się zjawi. I faktycznie w końcu zajechał spory autobus aby zabrać nas i jeszcze jedną parę. Dołączyliśmy do dużej grupy turystów, która jeszcze się powiększyła przed opuszczeniem miasta. Pogoda słoneczna, ciepło. Po zebraniu wszystkich podjechaliśmy na śniadanie i to było nasze pierwsze zetknięcie z kuchnią kostarykańską czyli gallo pinto (danie z ryżu i fasoli), jajka, owoce. Przy restauracji niespodzianka: grupa turystów otaczała drzewa na których siedział sobie dorosły osobnik leniwca razem z młodym oraz sporej wielkości wąż. Maciek szczęśliwy zmontował swoją nową lufę i zrobił cudne zbliżenia zwierząt. Jak na pierwszy pit stop to całkiem nieźle. 

Autobusy dowiozły nas do portu gdzie przesiedliśmy się na łódki. Przydział zależał od wykupionego programu co przewodnicy cierpliwie wszystko tłumaczyli. Chyba tak średnio ogarnęliśmy logistykę, bo w końcu nasze bagaże popłynęły jedną łodzią a my drugą. Nasz przewodnik uspokoił, że wszystko będzie dostarczone na miejsce i żeby absolutnie się nie denerwować. I tak też było. Płynęliśmy do Aninga Lodge w Parku Narodowym Tortuguero. Po drodze udało się zobaczyć żółwie i kilka okazów ptactwa. 

Lodga piękna, dla nas był do dyspozycji niewielki domek wkomponowany w otaczającą dżunglę. Ciekawostką były okna bez szyb, tylko z wmontowanymi moskitierami ramkowymi. Czysto, przytulnie. Po lunchu zrealizowaliśmy pierwszą wycieczkę do wioski Tortuguero. Przewodnik Joni opowiedział nam na miejscowej plaży o historii rozwoju turystyki w tutejszym regionie i programie ochrony wylęgających się tam żółwi. Zaskoczyło mnie, że ta cała infrastruktura ma niewiele ponad 20 lat. Przeszliśmy się główną i właściwie jedyną ulicą wioski, zakupiłam ładny magnes z leniwcami oraz ozdobę wykonaną przez mieszkankę z jej osobistym podpisem. Z radością odkryliśmy kawiarnię serwującą prawdziwe espresso - tego w naszej lodży troszkę nam brakowało.

Powrót łódkami, kolacja i czas na zasłużony odpoczynek.  Zasypialiśmy przy odgłosach oceanu i dżungli.



























poniedziałek, 28 lipca 2025

Kostaryka 2025 - 10 lutego (podróż, San Jose)

Start z Bielska o drugiej w nocy. Jak na luty nieźle, około 0°C, nie padało więc droga na lotnisko zapowiadała się bezpiecznie. Za to w Krakowie niespodzianka - minus 6°C a ja oczywiście w sandałkach. Puchówkę zostawiłam w samochodzie, bo z parkingu to przecież tylko kawałeczek, ale, no cóż, było surowo.

Lot do Amsterdamu bez opóźnień. Pięć godzin na lotnisku spędziliśmy zajadając i czytając. Podróż do San Jose liniami KLM w klasie business, bo szczęśliwie przy odprawie on line załapaliśmy się na bardzo korzystny upgrade.  Fotele przy pierwszym wrażeniu wydawały się proste, chociaż w sumie miały nowoczesne udogodnienia, w szczególności możliwość zasunięcia drzwi i utworzenia swoistej kabiny. Jedzenie poprawne, chociaż porcje raczej degustacyjne, mnie najbardziej smakowały desery - takie małe cacuszka.

Lotnisko w San Jose nieduże, niemniej pierwsze wrażenie dobre: czysto, bez tłoku, można wymienić pieniądze, zakupić kartę SIM. Bagaże wyjechały dość sprawnie więc szybko dopadły nas pierwsze emocje: będzie ktoś na nas czekał czy nie? Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem. Z tłumu witających wyłowiliśmy młodego człowieka z odpowiednio opisaną kartką, który wygodnym busem dowiózł nas do hotelu Radisson. Na początku wręczył nam dokładny opis trasy z godzinami odbioru z hoteli i numerami telefonów w razie kłopotów. Z pomocą mapy króciutko przedstawił plan wyprawy, ponarzekał na korki (jak na stolicę to specjalnie nie bulwersowały), podarował symboliczne gifty od agencji i nawet przejechał samochodem po najbardziej atrakcyjnej ulicy San Jose z głównymi zabytkami miasta. W drodze do hotelu zadziwiły mnie wielkie neony amerykańskich sieci restauracji Denny’s i barów szybkiej obsługi jak KFC czy McDonald’s. Można było mieć wątpliwości, czy naprawdę wylądowaliśmy w Kostaryce. Zmęczeni podróżą postanowiliśmy iść spać a wątpliwości rozstrzygać nazajutrz. 

poniedziałek, 21 lipca 2025

Kostaryka 2025 - przygotowania

Jak wcześniej wspomniałam ta wyprawa miała być dla nas okazją do zdobycia wielu nowych sprawności. Azji chwilowo mieliśmy dosyć i ciągle wracał temat Ameryki Środkowej. Ponieważ znowu nie było chętnych a rola lidera z Polski wydawała nam się cokolwiek zagadkowa (zwłaszcza po Wietnamie) zaryzykowaliśmy samodzielny wyjazd do Kostaryki w oparciu o współpracę z agencją Kiribati Club. Pani Klaudia opracowała całą logistykę wyprawy: bilety lotnicze, hotele, transport, wiele atrakcji na miejscu w kooperacji z lokalnymi przewodnikami. Wydawało się nam to bezpieczne, bo agencja wiele razy prowadziła grupy w Kostaryce i współpracowała z miejscowymi biurami. Liczyliśmy na niższe koszty niż przy wyjeździe z liderem i to nie wyszło, za to w wielu sytuacjach mieliśmy zarezerwowany prywatny transport i nieco lepsze zakwaterowanie. Przed wylotem otrzymaliśmy program w aplikacji Vamoos i byliśmy naprawdę pod wrażeniem wykonanej przez panią Klaudię pracy: każdy dzień dokładnie rozpisany z godzinami transportu, namiarami na lokalnych przewodników odpowiedzialnych na miejscu za dany region, położeniem hoteli, propozycjami spędzenia wolnego czasu i.t.d. Po zapoznaniu się z planem wyprawy poczuliśmy się pewniej, gotowi do podjęcia nowego wyzwania. W Kostaryce mieliśmy być zaopiekowani przez anglojęzycznych pilotów ale na wszelki wypadek Maciek ćwiczył z pomocą tłumacza w komórce dialogi po hiszpańsku (w razie zakupów w sklepie czy zamówień w restauracji). Przed wylotem zaopatrzył nas w karty eSIM, płatności zamierzaliśmy realizować za pomocą karty Revolut, i jak zwykle przygotowaliśmy też trochę gotówki w dolarach. I tyle. Wyjątkowo proste też było pakowanie, bo lecieliśmy do strefy równikowej o bardzo stabilnych temperaturach. A dlaczego właśnie Kostaryka? Po prostu chwilowo mieliśmy dosyć świątyń, pałaców i tłumów turystów w zorganizowanych grupach. Program w Kostaryce wydawał się bardzo blisko natury i tego nam było trzeba. Nie tęskniłam za ludźmi, a za zwierzętami owszem. Po dokładnym zapoznaniu się z planem wyprawy Maciek postanowił sprawić sobie nową, bardziej profesjonalną lufę. Jak stwierdził, zawsze o tym marzył, tylko w poprzednich wyjazdach nie było obiektów do takiego fotografowania. A Kostaryka pod tym względem zapowiadała się bardzo obiecująco....

Koprowy Wierch 31 sierpnia 2024

Ostatni weekend sierpnia zapowiadał się z ładną pogodą więc postanowiliśmy wykorzystać go na wspinaczkę w Tatrach Wysokich. Zdecydowaliśmy się na powtórzenie wejścia na Koprowy Wierch bo ciągle nie dane nam było ocenić panoramy ze szczytu. Na bazę noclegową wybraliśmy znany z wcześniejszych pobytów hotel Fis. Pogoda dopisała świetnie i dlatego umieszczam ten wpis, bo zdjęcia wyszły cudnie. W porównaniu z poprzednimi pobytami hotel jakby trochę zdziadział, a na pewno pogorszyło się jedzenie. Samo wejście w sumie bez kłopotów, chociaż dla mnie z niespodzianką. Kilka dni przed wyjazdem na Słowację przewróciłam się podczas biegania i upadłam w pędzie na lewą rękę - trochę zdarłam skóry i nadwyrężyłam kończynę. Ponieważ hotel już był zabukowany zrobiłam szybką diagnostykę i zostałam uspokojona, że to tylko potłuczenie i nadwyrężenie. Planów więc nie zmieniliśmy, chociaż podczas wspinaczki musiałam unikać obciążania ręki po urazie, bo reagowała bardzo bólowo. Kiedy szłam z kijami było nieźle i nawet nie pamiętałam o wypadku. Niestety ostatnie strome podejście wymagało podciągania i mogę powiedzieć, że szczyt zdobyłam na dwóch nogach i jednej ręce. I nie byłoby za bardzo o czym pisać, gdyby nie ciąg dalszy.  Po powrocie spodziewałam się szybkiego ustępowania dolegliwości a tymczasem nie było poprawy, a nawet w kolejnych tygodniach nasilenie dysfunkcji. W końcu mój ulubiony chirurg wrócił z urlopu i jakież było moje zdziwienie, kiedy zaraz po przyłożeniu głowicy usg stwierdził złamanie głowy kości promieniowej. To wiele wyjaśniało, na szczęście niewiele zmieniło w postępowaniu leczniczym. Złamanie było bez przemieszczenia i wymagało tylko ortezy na nadgarstek w celu ograniczenia ruchów skrętnych i oszczędzania ręki do ustąpienia dolegliwości. Dla mnie oznaczało to kilka tygodni bez ćwiczeń i do tego zaczynało mi już brakować cierpliwości. Natomiast zdobycie Koprowego Wierchu ze złamaną ręką na pewno przejdzie do historii moich dokonań, chyba nawet pokona wejście Maćka na Sławkowski Szczyt w butach z odklejonymi podeszwami 😂.  
























czwartek, 10 lipca 2025

Wietnam 2024 - podsumowanie

Z wyjątkowo ciężkim sercem zabieram się do tego podsumowania. Wiem, że te wszystkie posty i zdjęcia dają obraz fascynującej egzotyki, która rzeczywiście tak wygląda, więc ten wpis powinien być pełen ochów i achów. Jednak na pytanie: Wietnam "tak" czy "nie" zdecydowanie odpowiadam "nie". Było to moje największe zaskoczenie, bo chyba wszyscy, których zagadnęłam przed wyjazdem wracali z tego kraju zadowoleni, i wydawały się te opinie szczere, więc zupełnie nie byłam przygotowana na takie rozczarowanie. Nasze osobiste doświadczenia zaważyły w znacznym stopniu na mojej opinii i być może bez nich inaczej oceniałabym ten wyjazd, ale i tak Wietnam po prostu mi się nie podobał. Tylko raz znalazłam relację z podróży, której autorka zwiedziła Laos, Kambodżę i Wietnam i napisała, że Wietnam podobał jej się najmniej. I teraz w pełni to rozumiem. 

Zacznę od wrażeń nie związanych z naszymi "przygodami". Pomimo że mieszkańcy nadrabiają minami starając się nonszalancko naśladować poziom usług krajów zachodnich to niestety na każdym kroku wyłazi, że jest to kraj KOMUNISTYCZNY i nie zatrą tego wymuszone uśmiechy czy trochę lepsze hotele. W zasadzie turysta czuje się tam w miarę bezpiecznie, w większości Wietnamczycy są grzeczni, czuć jednak od nich taką skrywaną niechęć do nacji, których historia potoczyła się trochę inaczej. Niby sprawiają wrażenie zadowolonych, ale spojrzenia mają czujne i, no nie wiem, jakieś takie zazdrosne. Przekładało się to na drobne złośliwości, które może nie komplikowały jakoś specjalnie wyprawy, ale utrwalały obraz nieżyczliwego i sfurstrowanego społeczeństwa. Wietnamczycy bezwzględnie utrzymują, że są bardzo dumni ze swojej historii, jednak raz zagadnięty niezobowiązująco przewodnik zapytał nas, czy zdajemy sobie sprawę, że tu panuje reżim "like Putin". No nie, chyba tak do końca nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. I nie chodzi tylko o pompatyczne muzea pełne sierpów i młotów, czy mauzoleum uwielbianego przywódcy, ale właśnie o ludzi, którzy jednak wydają się nie do końca wolni w swoich wyborach. Oczywiście spotkaliśmy też naprawdę sympatycznych Wietnamczyków, na przykład gospodyni w rodzinnej restauracji przy drodze czy ekspedientkę w pracowni krawieckiej, ale niestety wrażenie ogólne nieciekawe. Zapamiętamy hotelarza, który przegonił nas z zajmowanych pokoi po jednej nocy, taksówkarza, który w erze internetu chciał nas wywieźć za miasto czy staruszkę, która z uśmiechem zarzuciła mi na ramię ogromnie ciężkie kosze. Może też chodzi o to, że Wietnamczycy nie muszą się starać i mogą sobie pozwolić na demonstracje prawdziwego stosunku do turystów, albowiem, jak to w komunizmie, zadowolenie klientów w żaden sposób nie przekłada na ich wzbogacenie czy jakąkolwiek poprawę codzienności.

Władze wykorzystują bogatą historię i piękne, a momentami fascynujące ukształtowanie terenu reklamując turystycznie Wietnam. I na pewno zarówno przyroda jak i spuścizna po przodkach tych ziem zasługują na poznanie, to jednak w trakcie wyprawy cały czas towarzyszyło nam uczucie niedosytu. Na pewno baza hotelowa jest na niezłym poziomie, jedzenie ciekawe, ceny dla Europejczyków dość atrakcyjne (chociaż nie jest to taki tani kraj, jak sobie niektórzy wyobrażają) więc i zwiedzających momentami mrowie. Obsługa atrakcji turystycznych jest dokładnie wyreżyserowana i nie wchodzi w grę żaden "spontan". Przewodnicy wykonują swoją robotę, ale nie oferują nic poza tym do czego zostali zobowiązani. Żadnego specjalnego zaangażowania, czego doświadczyliśmy w innych krajach jeśli business był własny. Za to cwaniactwo wyłaziło prawie na każdym kroku. Opis wycieczek marketingowo przygotowany świetnie, na ulotkach wszystko wyglądało zachwycająco, jednak nie do końca efekt końcowy odpowiadał wyobrażeniom. Lokalni przewodnicy chcieli tylko odbębnić robotę, nie interesowało ich, czy jesteśmy zadowoleni, mając zaś świadomość lekkiego rozczarowania po dziesięć razy powtarzali, co było w planie i że zostało to zrealizowane. I tak rejs po zatoce Bai Tu Long na statku niby powinien zachwycić (wypoczynek, plażowanie), tymczasem pobyt na malutkiej plaży trwał może pół godziny, reklamowana kąpiel w wodzie niemożliwa, bo pełno ostrych kamieni, następnego dnia do dziesiątej trzeba było opuścić kabiny chociaż rejs trwał do dwunastej, ceny na statku podane w netto czego dowiadywaliśmy się na końcu przy płaceniu, ale cóż,  miało być plażowanie - było, miały być komfortowe kabiny - były i.t.d. Podobne wrażenia mieliśmy na Phu Quock - wycieczka statkiem po trzech wyspach ze snorkelingiem, lunchem i aquaparkiem. Brzmiało to naprawdę świetnie a wyszło jak zwykle w Wietnamie. Snorkeling w dość zatłoczonym miejscu krótki, pobyt relaksacyjny na wyspie był tylko czasem potrzebnym do przygotowania lunchu. Mała plaża pełna leżaków. Bar przy plaży serwował jakieś kosmicznie drogie drinki. Jak się okazało w cenie naszej wycieczki mogliśmy zająć tylko niektóre miejsca siedzące. Kiedy zaś zgodnie z zachętą przewodnika relaksowałam się na nich w pozycji leżącej kelnerka zwróciła mi uwagę, że na nich możemy tylko siedzieć. Serio. Po prostu kobieta zaangażowana w pracy. Do aquaparku dotarliśmy po południu, co oznaczało możliwość rozłożenia się tylko pod betonowymi murkiem, bo wszystko było zajęte. Dopiero po półtorej godzinie leżaki zaczęły się luzować. I tak właściwie przy ocenie każdej atrakcji można powiedzieć, że było fajnie ale... Zawsze było jakieś ale.

Przyroda rzeczywiście bardzo ciekawa, chociaż po zwiedzeniu paru miejsc na Ziemi nie było tam nic, czego byśmy już nie widzieli. Wapiennie ostańce w zatokach ładne, ale tak naprawdę największe wrażenie robią one z góry, czego turysta na statku nie doświadczy. Tarasy ryżowe w Sapa po indonezyjskich wypadły trochę blado. Jaskinie niesamowite, olbrzymie i świetnie schowane - dawały wyobrażenie o możliwościach ukrywania się armii wietnamskiej i bezradności wojsk amerykańskich. Wydrążone tunele niewątpliwie świadczą o ogromnej determinacji mieszkańców. Plaża przy Hoi An miała nas oczarować, a jedynie podtruwała dymem z przenośnych grillów. Na wyspie Phu Quoc plażowanie mogłoby być cudne gdyby morze nie wyrzucało niesłychanej ilości śmieci. Obsługa próbowała je zbierać, ale nie nadążała, pomagali też turyści, bo żal było patrzeć na takie zanieczyszczanie środowiska. Niestety przypominało to walkę z wiatrakami. 

W miastach najbardziej szokował ruch uliczny, w którym pieszy praktycznie nie ma żadnych praw a każde przejście przez jezdnię jest igraniem z losem. Rzeki skuterów wypełniają drogi w większości ignorując światła, piesi lawirują między pojazdami i tylko fakt, że faktycznie nie jeżdżą one szybko pozwala uniknąć wypadków. Poruszanie się po miastach w ogóle jest trudne, albowiem każdy centymetr chodnika wykorzystywany jest do parkowania motocykli i skuterów, więc chcąc nie chcąc trzeba chodzić jezdnią. W Sajgonie na przykład taki mały skuterek niegroźnie na mnie wjechał bo oboje przemieszczaliśmy się po chodniku, a ja nie dość szybko ustąpiłam mu z drogi. Na chodniku!

Z pewnością lokalnym klimatem jest "street food". W miastach są całe dzielnice, gdzie w budkach czy straganach przy ulicy przygotowywane są najbardziej popularne dania kuchni wietnamskiej. Zawsze przy tym jest co najmniej kilka plastikowych stolików i stołeczków dając możliwość zjedzenia posiłku. Chyba nikomu nie przeszkadza, że jedzą w towarzystwie skuterów i samochodów. No cóż, osobiście nie jestem fanem stołowania się pośród spalin. Zaliczyliśmy taki kurs po knajpkach w Hanoi i wystarczy mi na długi czas. Naprawdę nic magicznego.

Zabytki z okresów cesarstwa i czasów kolonialnych nie zawiodły i o dziwo, pomimo zmiany ustroju, wydają się zadbane i ciągle restaurowane. W tym przypadku zwyciężył zdrowy rozsądek, bo stanowią one niewątpliwy magnes dla turystów i co by nie powiedzieć, jedyny oprócz przyrody kawałek kraju warty zobaczenia. 

I to wszystko dawałoby obraz wycieczki może przeciętnej, ale nie pozbawionej egzotyki a momentami nawet swoistego wdzięku. Jednak nasze osobiste doświadczenia nie pozwalają mi spojrzeć na ten kraj przychylnie. Liczba wpisów na moim blogu świadczy o pewnym już doświadczeniu i posmakowaniu różnorodności, zwiedzaliśmy kraje biedniejsze i bogatsze, zarówno w namiotach  jak i korzystając z bazy hotelowej. Te wyjazdy trochę uśpiły naszą czujność, albowiem w zasadzie nigdy nic złego nam się nie przydarzyło. Niby wiadomo, że powinno się być przygotowanym na wszelkie niespodzianki (jak to w podróży) i wydawało się, że byliśmy, ale skala niefortunnych wypadków po prostu mnie powaliła. Przydarzyły się epizody drobne, jak zgubienie ulubionego polaru czy czapki z daszkiem, ale nawet takie zdałoby się mało istotne incydenty miały swoje niebagatelne konsekwencje. Po utracie czapki Maciek często chodził bez nakrycia głowy, albowiem na niebie bywało sporo chmur dzięki czemu pomimo upałów nasłonecznienie nie stanowiło problemu. Po Hoi An zaczął skarżyć się na bolesność niewielkiego obszaru we włosach. Początkowo myślał o jakimś zadrapaniu, ale kiedy, już na Phu Quoc, nie bardzo mógł się uczesać z powodu dużej tkliwości poprosił o oględziny. Jakież było moje zdziwienie, kiedy między włosami zlokalizowałam dorodnego kleszcza. Maćka nigdy w życiu nie ugryzł kleszcz, no to przydarzył mu się wietnamski. Niestety czas od ugryzienia wymusił antybiotykoterapię, a i tak nie wiadomo było czego się spodziewać po azjatyckich kleszczach. Na szczęście badania wykonane po powrocie do Polski wypadły dobrze, choć trochę emocji było.

Taksówkarz próbujący wywieźć nas na przeciwległy do naszego hotelu koniec miasta zasygnalizował cwaniactwo, ale złodziejstwo w eleganckim hotelu w Sajgonie zupełnie nas zaskoczyło. W ostatnie popołudnie na kontynencie zaplanowaliśmy zwiedzanie miasta. Przed wyjściem z pokoju (ósme piętro w czterogwiazdkowym hotelu) wyjęłam 100 dolarów w celu ewentualnej wymiany przed wylotem na wyspę. Portfela nie brałam ze sobą w obawie przed kradzieżą (ha, ha, ha...). Był to portfel, który jeździł z nami od kilku lat, z pieniędzmi, które były na wszelki wypadek. Ponieważ nic nam się nie przydarzało to pieniądze te krążyły na wyjazdach i ciągle wracały do kraju. No a tym razem nie wróciły. Zawsze cenniejsze rzeczy chowaliśmy do hotelowego sejfu, a ten jeden raz zostawiłam je na wierzchu. Zmęczeni całym dniem poszliśmy spać i dopiero po śniadaniu, podczas pakowania, zorientowałam się, że portfel zniknął. Zgłosiliśmy to w recepcji i naszemu liderowi, na nic więcej nie było czasu, bo przewóz na lotnisko już czekał. Potem dostaliśmy wiadomość, że sprawdzono nagrania z kamer  i pod naszą nieobecność nikt nie wchodził do pokoju. Trudno z czymś takim dyskutować. To była kosztowna nauczka.

Być może to wszystko co już napisałam nie byłoby dla mnie takie trudne, gdyby nie fakt, że każdej nocy okrutnie cierpiałam z powodu bólów żołądka. Jedzenie w Wietnamie jest zwykle chwalone, że smaczne i urozmaicone, i takie było. Maciek był zachwycony, jadł wszystko i po powrocie do Polski jeszcze przez kilka miesięcy zwijał sajgonki. Ja niestety dogorywałam. Zużyłam wszystkie zabrane leki, dokupiłam trochę w tamtejszej aptece i jakoś tę podróż przeżyłam, ale czegoś takiego nie doświadczyłam w żadnym odwiedzanym kraju. Początkowo coś tam jadłam, potem ledwie kosztowałam bo apetyt opuścił mnie zupełnie. Żałowałam tych pięknie podanych dań, zwłaszcza na południu Wietnamu i na wyspie, czasem zmuszałam się, żeby czegoś spróbować i szybko tego żałowałam. Miałam też wrażenie, że niektóre osoby w grupie również nie czują się najlepiej, ale nikt nie skarżył się głośno. Moja utrata apetytu była na tyle istotna, że sporo straciłam na wadze. I oczywiście miało to swoje niefortunne konsekwencje. Gdzieś w Hoi An, nie wiem, czy w pokoju hotelowym czy podczas kąpieli w morzu zsunęła mi się obrączka z palca. Była luźniejsza, ale straciłam ją właśnie w Wietnamie. Jak pech to pech. Wszelkie dolegliwości żołądkowe ustąpiły natychmiast po powrocie do kraju, już pierwsza noc była dobra, chociaż utrata apetytu ustępowała bardzo powoli. Do tej pory nie odrobiłam wagi sprzed wyprawy i to akurat mi się podoba, jednak chyba nie mogę polecić wyjazdu do Wietnamu jako sposobu na odchudzanie. Ostatnio nowe światło na tą sytuacje rzucił znajomy rolnik. Po wycieczce do Wietnamu unika on wszelkich produktów "made in Vietnam", bo jak  nam powiedział, takiej ilości pestycydów jak stosują w tym azjatyckim kraju nie widział nigdzie na świecie. Może więc to pestycydy chciały mnie zabić, nie wiem...

I kiedy myśleliśmy, że to koniec naszych przygód Maciek przebił wszystko. Jak pisałam wcześniej, do Sapa jechaliśmy nocą sypialnym pociągiem. Torowisko jest tak stare, że trzęsie i podrzuca całą drogę, i to konkretnie. Po wyjściu z pociągu Maciek skarżył się na pogorszenie widzenia w jednym oku, ale myślał o przesunięciu mętów w ciele szklistym. Po powrocie niedowidzenie nawet się nasiliło więc poszedł do okulisty. No a potem to już była jazda, albowiem okazało się, że ma odklejoną siatkówkę. Obecnie, po dwóch zabiegach, oko jest uratowane i widzenie ma sto procent. Jednak rok 2024 był dla niego naprawdę trudny.

Nie dziwi więc chyba fakt, że wyprawy do Wietnamu nie wspominamy dobrze. I oczywiście zgadzam się, że wszędzie mogą cię okraść, może ugryźć kleszcz, można zgubić obrączkę, może zawieźć zdrowie czy odkleić siatkówka, problem w tym, że to wszystko przydarzyło się właśnie w Wietnamie. Ten wyjazd na tyle dał nam popalić, że odebrał mi spokój planowania wycieczek i taką radość z podróżowania. Wróciły różne obawy i nie byłam pewna, czy w ogóle chcę gdzieś jeszcze wyjeżdżać. W końcu odważyliśmy się na wyprawę do Kostaryki i no cóż, mogę powiedzieć, że świat znów stał się kolorowy. Ale o tym napiszę w następnych postach.

Ach, zapomniałam jeszcze wspomnieć o agencji Kiribati Club. Kolejny wyjazd z nimi w zasadzie spełnił oczekiwania. Program obszerny, różnorodny i do końca zrealizowany. Grupa była spora co niestety powodowało czasem emocje przy podziale pokoi, bo nie zawsze było oczywiste, że dostaniemy obiecaną dwójkę z łazienką. I to mnie trochę drażniło. Lider z Polski oczywiście nie był zawodowym przewodnikiem, więc informacje o atrakcjach czerpał na szybko z internetu. Też tak potrafię. Jedna osoba źle się poczuła i nie była z nami w Delcie Mekongu. Podpytywałam czy można by jakoś pomóc, ale "przewodnik" wzruszał tylko ramionami sygnalizując, że to jej problem. To tyle jeśli chodzi o zaopiekowanie. Ale najbardziej zadziwił nas wszystkich odpowiadając na prośbę uczestników, że on nie jest od tłumaczenia (lokalni przewodnicy opowiadali po angielsku) tylko od pomagania. Serio! Tak więc przy planowaniu następnego wyjazdu zaczęliśmy się zastanawiać, po co nam właściwie taki przewodnik. I doszliśmy do wniosku, że zaryzykujemy wypad samodzielny, tylko logistycznie przygotowany przez agencję Kiribati Club. I tak zaplanowaliśmy Kostarykę.