czwartek, 26 grudnia 2019

Etiopia 2019 - 11 października (wodospady Nilu Błękitnego, jezioro Tana, Zege Penisula)

Rano w pokoju 24 °C. W nocy padało, ale co najważniejsze nikt nie śpiewał. Kierowca zapowiedział odjazd o ósmej rano więc śniadanko zjedliśmy już o siódmej. Dzień zapowiadał się ciekawie. Mieliśmy do zrobienia około 30 km i nie bardzo było jasne czemu wycieczkę zaczynamy tak wcześnie. Jakoż wkrótce doznaliśmy oświecenia.
Spod hotelu wyruszyliśmy całkiem niezłą drogą, która jednak skończyła się po 15 - 20 minutach. Trasa do wioski Tys Ysat (Dymiąca woda) wiodła dziurawą szosą bez nawierzchni wzdłuż przygnębiających slamsów (poruszający obrazek dnia codziennego), ale za to pełnych witających nas mieszkańców i roześmianych dzieciaków. Po dotarciu do celu natychmiast zostaliśmy otoczeni przez nastolatki sprzedające miejscowe wyroby i grupa ta towarzyszyła nam całą drogę. Lokalny przewodnik zaproponował dwie wersje zwiedzania - my wybraliśmy dłuższą. Ścieżka początkowo była mocno błotnista (po nocnych opadach), ale nawet w sandałach dawałam radę. Pierwszy przystanek to najstarszy kamienny most w Etiopii, wzniesiony pod rządami cesarza Sissiniosa w 1626 roku. Tutaj też po raz pierwszy spotkaliśmy się z pojęciem "bush toilet" i jak się miało okazać były to najlepsze toalety w drodze. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do wodospadów na Nilu Błękitnym. Jako że było po deszczu rzeka toczyła mnóstwo wody tworząc piękną tęczę. Wodospad składa się z czterech głównych strumieni, ma wysokość od 37 do 45 metrów. Nieopodal stoją chaty oferujące tradycyjną kawę (podobno z wody mineralnej, nie z Nilu). Sprzedające dziewczyny (wszystkie były studentkami i zbierały na książki) nie odpuszczały. Ponieważ i tak chciałam jakoś je wesprzeć, nawet jeśli bajerowały, zakupiłam lunch box z koziej skóry i ręcznie tkaną ściereczkę (obie rzeczy po 100 birrów). No i był jeszcze grajek, który prezentował tradycyjny instrument muzyczny. Rozdałam trochę lizaków, lakierów do paznokci (dziewczynki), odznak "dzielny pacjent" (chłopcy) - dzieciaki były zachwycone. Po kawie jeszcze krótki spacer żyznymi terenami wokół rzeki i łodzią wróciliśmy w pobliże samochodu. Okazało się, że bilet wstępu zapłacony przez naszego przewodnika obejmował zwiedzanie z robieniem zdjęć, ale za używanie kamery musiałam dopłacić 100 birrów.
Na lunch wróciliśmy do hotelu, bo chociaż posiłki w nim nie powalały to była to jedyna okazja na skorzystanie z czystej toalety i umycie rąk. Zamówiliśmy soki kręcone z awokado i chyba frytki, czas oczekiwania około godziny.
Po lunchu ruszyliśmy nad jezioro Tana. Tym razem na miejsce prowadziła piękna asfaltowa droga wijąca się  wśród palm i ozdobnych krzewów. Wsiedliśmy w sporą łódź i po około godzinie dotarliśmy do Zege Penisula. Od przystani z zaroślami papirusów droga wiedzie przez lasek porośnięty drzewami mango i krzewami kawy. Ścieszka do najważniejszego monastyru Ura Kidane Mehret biegnie między licznymi straganami z miejscową twórczością. Po około 30 minutach dotarliśmy do XIV- wiecznego kościoła zbudowanego na bazie koła. W środku znajduje się sięgająca dachu czterościenna budowla pokryta malowidłami opisującymi postacie świętych i biblijne opowieści. Przewodnik z wieloma szczegółami opisywał każdy obraz. Potem wizyta w skromnym muzeum. Wszystkie muzea Etiopii, czy to duże czy małe, mają ten sam problem - fatalne ustawienie eksponatów, często słabo widocznych zza brudnych szyb, złe oświetlenie, wszędzie pełno kurzu. Trudno w takich warunkach poczuć oddech historii ale zaczynaliśmy się przyzwyczajać. Droga powrotna do przystani to nieustanne zmagania z miejscowymi sprzedawcami wszystkiego, choć z perspektywy czasu muszę przyznać, że pamiątki tam oglądane były najstaranniej wykonane i najładniejsze w porównaniu z tym, co później nam oferowano. Zakupiłam kolczyki za 200 birr, naszyjnik za 100 birr i figurkę z drewna za 500 birr. Wynegocjowane ceny to połowa wyjściowych propozycji. Rozdałam też dzieciakom trochę lizaków, lakierów i odznak. Zadziwił mnie widok dziewczynki siedzącej na rozwalającym się płocie i pilnie odrabiającej lekcje. Była skupiona i zupełnie nie zwracała uwagi na mijające ją postacie. Obdarowałam ją wszystkim co miałam, uśmiechnęła się w podziękowaniu i pisała dalej. Żeby tak nasze dzieci zobaczyły, w jakich warunkach można chcieć się uczyć. Wycieczkę po półwyspie zakończyła tradycyjna kawa i podziękowanie przewodnikowi oczywiście z obowiązkowym napiwkiem.
W drodze powrotnej podpłynęliśmy jeszcze do miejsca skąd bierze początek Nil Błękitny. Cała przejażdżka łodzią była niezwykle widowiskowa, bo chmury malowniczo przewalały się po niebie a od czasu do czasu słońce cudnie oświetlało taflę jeziora.
Po ciekawym dniu kolacja przebiegła w sympatycznej atmosferze, chociaż zgodnie ustaliliśmy, że kucharz to najsłabsza strona tego hotelu. Posiłki niesmaczne, czas przygotowania przy większym ruchu 2-3 godziny. Wino nadal niezłe.
  
















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz