środa, 4 grudnia 2019

Etiopia 2019 - 8 października (Addis Abeba)

W Addis Abebie pojawiliśmy się o 6 rano. Około półtorej godziny trwały formalności na lotnisku: odbiór bagażu, załatwianie wizy (50 USD od osoby), wymiana waluty. Na parkingu przed lotniskiem czekał na nas samochód z kierowcą. Przejazd do hotelu w korkach, ale nic, czego byśmy nie znali z Bielska. Hotel Heyday usytuowany na obrzeżach miasta to jednocześnie siedziba agencji Timeless Ethiopia Touring. Właściciel przywitał nas osobiście i szybko rozwiał nasze obawy co do pory rozpoczęcia się doby hotelowej - po prostu zaprosił nas na śniadanie, po którym dostaliśmy klucze do pokoi. Standard całkiem niezły: pokoje duże, czyste, łazienka z ciepłą wodą. Odpoczęliśmy po nocnym lataniu zaliczając krótką drzemkę.
Gdzieś około 12 rozliczyliśmy się z szefem agencji co do kosztów wycieczki i poprosiliśmy o pomoc w załatwieniu taksówki do miasta. Za 1200 birrów młody kierowca współpracujący z agencją zawiózł nas do centrum miasta. W czasie jazdy trzeba było uzbroić się w cierpliwość, bo ulice zakorkowane jak w porządnym europejskim mieście. Tego dnia mieliśmy w planie zaliczyć miejsca nie objęte typowym programem zwiedzania.
Rozpoczęliśmy od Muzeum Pamięci Ofiar „Czerwonego Terroru”. W czasie rządów komunistycznego dyktatora Mengistu Hajle Mariama (1974 - 1991) zginęło w Etiopii około 1,5 mln ludzi. Okrucieństwa jego reżimu były tak wielkie, że przyniosły Mengystu przydomek „Czarnego Stalina” i „Afrykańskiego Pol Pota”. 6 marca 2010 roku w Addis Abebie uroczyście zainaugurowano działalność państwowego muzeum poświęconego pamięci ofiar „czerwonego terroru”. Prezentuje ono m.in. liczne fotografie dokumentujące okrucieństwa komunistycznego reżimu, zdjęcia ofiar, narzędzia tortur, dokumenty historyczne, przedmioty odnalezione w masowych grobach. Wstęp jest bezpłatny, przy wyjściu można dokonać darowizny. Najbardziej przerażał mnie fakt, że oglądałam zbrodnie wspierane ochoczo przez blok wschodni z sowietami na czele, które działy się w czasach mojej młodości i mojej kompletnej wtedy niewiedzy. Trochę mi wstyd.
Ruchliwymi i zatłoczonymi ulicami przeszliśmy pod pomnik Lwa Judy. Usytuowany vis à vis starego dworca kolejowego, na południowym krańcu alei Churchila. Pracę zrealizował francuski rzeźbiarz Georges Gardet z okazji koronacji cesarza Haile Selassie w dniu 2 listopada 1930 roku. Rzeźba wykonana jest w złoconym brązie, umieszczona na postumencie z czarnego granitu, ozdobiona portretami Menelika II, Haile Selassie I, Zeuditu i ras Mekonnyn. Symbol lwa ukazanego z boku, ale z głową zwróconą w stronę widza, w cesarskiej koronie, podtrzymującego wojowniczą włócznię to oczywiście nawiązanie do biblijnego izraelskiego plemienia Judy, ale dla Etiopczyków to przede wszystkim symbol cesarskiej potęgi. Według tutejszej legendy władca Haile Selassie wywodził się w linii prostej od biblijnego króla Salomona i królowej Makedy - władczyni królestwa Saby, których syn Menelik założył królestwo Aksum na północnych terenach obecnej Etiopii. Ten piękny posąg padł ofiarą włoskiego barbarzyństwa. Gdy faszyści w latach trzydziestych na krótko zajęli Etiopię Mussolini rozkazał zabrać go do Rzymu i ustawić na stopniach Grobu Nieznanego Żołnierza. 15 czerwca 1938 roku, w czasie oficjalnych uroczystości, młody Erytrejczyk imieniem Zerai Deres w geście protestu uklęknął u stóp monumentu, gdzie stał lew. Gdy próbowano go stamtąd usunąć wyciągniętą gwardziście szablą ranił kilka osób. Został postrzelony, a następnie aresztowany i uwięziony w szpitalu psychiatrycznym na Sycylii, gdzie zmarł w roku 1945. Zerai Deres jest uważany za bohatera narodowego, zarówno w Erytrei jak i Etiopii. Pomnik Zwycięskiego Lwa Judy po długich negocjacjach powrócił na swoje miejsce dopiero w 1960 roku. Po puczu w 1974 roku, z powodu akcji usuwania przez reżim Dergu pomników - symboli monarchii, Lew Juda ponownie był w niebezpieczeństwie. Na szczęście związek weteranów Arbegnuok stwierdził, że zachowuje on pamięć o przeciwstawieniu się faszyzmowi i symbolizuje Etiopię. I tak reżim zgodził się pozostawić pomnik, który do dziś dumnie spogląda na Addis Abebę. Aż trudno uwierzyć, że z jedną rzeźbą wiąże się aż tyle historii. Jakież było więc moje rozczarowanie, kiedy wokół monumentu ujrzałam zwykły afrykański bałagan - śmietnik starych szmat, butelek, papierów i oczywiście wyrostków próbujących wyciągnąć od nas opłaty za robienie zdjęć. No cóż, Etiopia...
Spacer chcieliśmy zakończyć w legendarnej kawiarni Tomoca. Założona w 1956 roku, ma własną palarnię i przyrządza ponoć najlepszą kawę w mieście. Czekało nas przejście około trzech kilometrów ulicami miasta, które nie uchodziło za specjalnie bezpieczne. Mijaliśmy mnóstwo budynków w budowie, na większości chińskie napisy (widać kto tu głównie inwestuje), niestety pełno też śmieci, błota na niedokończonych chodnikach, żebrzących dzieci i agresywnych wyrostków. Młodzieńcy zwykli podchodzić parami próbując sprzedać cokolwiek (na przykład paczkę chusteczek higienicznych), żeby nawiązać kontakt. Potem chwila nieuwagi i pozamiatane. Tak naszemu koledze próbowano ukraść telefon komórkowy, który szczęśliwie wyrwał złodziejowi. Takie zachowanie wydało się nam bezkarne, bo zuchwałe próby kradzieży miały miejsce na ulicach, które patrolowało naprawdę wielu policjantów. Na szczęście oprócz agresywnych wyrostków spotkaliśmy także sympatycznych Etiopczyków przyglądających nam się ciekawie, nawet pozdrawiających nas pojedynczymi zwrotami po polsku. 
W drodze do kawiarni minęliśmy Tiglachin (znaczy "nasza walka") - pomnik upamiętniający zwycięstwo nad Somalią połączonych socjalistycznych sił etiopskich, radzieckich i kubańskich w walce o przynależność Ogadenu. Wysoka betonowa wieża z błyszczącym znakiem sierpa i młota, zwieńczona czerwoną gwiazdą jakoś nie wzbudziła naszego zainteresowania.
W końcu dotarliśmy do celu. W starym, niepozornym domu mieści się nieduża kawiarnia przyrządzająca pyszną kawę. Nie spodziewaj się jednak, że usiądziesz i będziesz się nią cieszyć albowiem nie ma tu stolików ani krzeseł, pod ścianą stoi tylko jedna ława. Wnętrze pełne ludzi, w większości tubylców, na stojąco popijających kawę z małych szklaneczek. Tu po raz pierwszy zetknęliśmy się z typowym serwowaniem kawy po etiopsku - naczynie wypełnione po brzegi i koniecznie oblane ze wszystkich stron. Zakupiliśmy przy okazji półkilowe paczki tu wypalanej kawy z myślą o powrocie do kraju.
Naprzeciwko kawiarni stoi duży, nowoczesny dom handlowy. Skorzystaliśmy tam z toalety i zjedliśmy lekki lunch - frytki oraz cudownie ukręcone soki z papai i awokado. Bez przygód (chociaż co raz trzeba było dawać odpór naciągaczom) wróciliśmy pod Muzeum Czerwonego Terroru. W oczekiwaniu na umówioną taksówkę przysiedliśmy opodal w ulubionym przez mieszkańców miejscu do joggingu. Zadziwiająco wyglądało to masowe bieganie w środku zakurzonego miasta, bezpośrednio przy wielkim parkingu i ruchliwej ulicy. Powrót oczywiście w korkach. Dzień zakończyliśmy poprawną kolacją w hoteli: zupa pomidorowa, kurczak na ostro z warzywami.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz