Rano około 25°C. Tarik zarządził wyjazd dopiero o 9.30 więc zbieraliśmy się powoli mile przeciągając śniadanie. Droga przebyta tego dnia okazała się najtrudniejszym odcinkiem podczas całej wyprawy. Duże torby zostawiliśmy w guesthousie, do osobistych plecaków zabraliśmy tylko rzeczy potrzebne na krótki trekking i jedną noc na wulkanie. Tarik upierał się przy śpiworach, bo nad ranem mogło być zimno.
Zjechaliśmy do pustyni Danakilskiej i temperatura przekroczyła 40°C. Lunch po drodze wypadł w jakieś osadzie Afarów. Upał sakramencki, pomieszczenie przypominało klasyczną spelunę, były nawet kozy, ale kucharka robiło co mogła i wyszło nie najgorzej. Twarze wokół mało przyjazne. Do naszego jeepa wprosił się miejscowy urzędas i zajął miejsce obok kierowcy. Tak więc we trójkę tłoczyliśmy się w drugim rzędzie nie bardzo mając co zrobić z nogami, a chłopcy dogorywali z tyłu z kolanami pod brodą. Asfalt właśnie się skończył i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonaliśmy kiepską drogą szutrową w pyle i skwarze. Okna musiały być zamknięte, więc kierowca próbował ratować sytuację włączeniem klimatyzacji, ale ta okazała się kompletnie niewydolna i chłodziła chyba tylko jego. Jedynym jaśniejszym momentem tej gehenny było stado strusi afrykańskich widowiskowo ścigających się z naszym samochodem.
W końcu dotarliśmy do kempingu położonego około 4 km od wulkanu Erta Ale („Góra Dymu“) o wysokości 613 m n.p.m. Stanowi go kilkadziesiąt porozrzucanych chat z kamienia i słomy, na szczęście odległości pozwalały na symboliczną prywatność. Porażający zaduch próbowaliśmy przeczekać w przydzielonym nam domku, obsługa trekkingu w cieniu jeepów. Około godziny 17 materace wyłożono na zewnątrz, bo cień wydłużył się dostatecznie, a Mary rozpoczęła w naszej chatce gotowanie. Podziwialiśmy ją nieustannie za to, co była w stanie wyczarować w takich prowizorycznych kuchenkach dla tylu osób, albowiem oprócz naszej piątki musiała wykarmić całe doczepione towarzystwo (kierowców, policjanta, przewodnika i oczywiście urzędnika z ramienia czegoś tam). Już po zachodzie słońca dostaliśmy solidny posiłek (zupa, warzywa, sałata, owoce) i jak to u Mary wszystko bardzo smaczne.
Porządnie objedzeni ruszyliśmy w górę. Prowadził nas miejscowy przewodnik, który wyglądał na 12 lat, ale równie dobrze mógł mieć 32. Pochód zamykał kierowca i policjant. Nikt nie rozumiał słowa po angielsku. Łóżka polowe do spania, materace i śpiwory jechały na wielbłądach. Marsz do caldery w sumie był przyjemny, bo temperatura zrobiła się do zniesienia i zaczęło delikatnie wiać. Otaczały nas etiopskie ciemności i niezwykła cisza, nad nami rysowało się rozgwieżdżone niebo. To była ta rzadka chwila na obcowanie ze światem i ze sobą, przedłużałabym ten marsz do bólu. Niestety, nikomu więcej nie udzieliły się moje emocje. Przewodnik zapychał na maksa do przodu, tak że niebezpiecznym było rozglądanie się na boki, a zamykający pochód tubylcy cały czas trajkotali w swoim języku i w tempie, którego nie powstydziłaby się włoska przekupka. Czar chwili prysnął bezpowrotnie.
Po dotarciu na szczyt góry zeszliśmy jeszcze na brzeg krateru ciekawi widowiska. Niestety, fajerwerków nie było. Ujrzeliśmy szare jezioro z pojedynczymi, niewielkimi ogniskami gotującej się lawy. Byłam nieco zawiedziona, ale przecież mogłam też trafić na chmurę szarego pyłu. Zaliczyliśmy coś pośredniego i to musiało nam wystarczyć. Wróciliśmy na szczyt, gdzie wybudowano kilkadziesiąt prostych domków. Kierowca i policjant z dużym zaangażowaniem przygotowywali nocleg. Polowe łóżka i materace zgrabnie wpasowano do małej chatki, dostaliśmy nawet koce. Śpiwory nie były potrzebne, bo powietrze miało około 20°C. Po uzupełnieniu płynów powoli zapadaliśmy w drzemkę, chociaż zaczął wiać silny wiatr fundując nam piekielne odgłosy. Niezwykłość tego noclegu przebiła nawet noc na pustyni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz