sobota, 14 marca 2020

Etiopia 2019 - 23 października (Pustynia Danakilska, Dallol, Abala)

Rano około 30°C. Od czwartej ciężarówki rozwoziły robotników do pracy na solisko więc rejwach był spory. Wstaliśmy dość wcześnie, po fajnym śniadanku i symbolicznej toalecie ruszyliśmy do Dallol położonego 48 m p.p.m. Oznaczało to przejechanie całego słonego jeziora. Słońce grzało coraz mocniej, jechaliśmy wolniutko w towarzystwie innych jeepów.
Po dotarciu na wulkan, na brzegu jeziora samochody wysadzały turystów. Było kilka grupek, ale bez tłoku. W butach trekkingowych z powodu żrącego potasu, ze sprzętem fotograficznym i butelką wody ruszyliśmy na spacer, który trwał niecałą godzinę. Mijane formy i kolory, wyziewy, bulgoczące kratery, zapach siarkowodoru, narastający upał, suche, mieniące się powietrze - wszystko to sprawiało, że krajobraz wydawał się kompletnie surrealistyczny. Moja butelka wody była chyba za mała, bo wracając trochę zaczęło mi się kręcić w głowie, auta przybliżały się zbyt wolno i były jakieś zamazane. Po porządnym nawodnieniu i zmoczeniu głowy odzyskałam przytomność umysłu, ale wystraszył mnie ten podstępnie narastający brak kontroli nad organizmem. W drodze powrotnej podjechaliśmy jeszcze na tereny wydobywania bloków soli, które układane są w słupki i oczekują na transport karawanami. Te widzieliśmy poprzedniego popołudnia. Technika wydobywania jest skrajnie prymitywna, opiera się wyłącznie na sile ludzkich mięśni. Po tym jak powoli odpływałam na Dallolu zagadką była dla mnie wytrzymałość pracujących robotników. W swoich nieśmiertelnych, plastikowych sandałach Afarowie mocują się z płytami soli w lekkich strojach, bez nakryć głowy, pomagając sobie prostymi narzędziami. Podobno w godzinach największego upału mają przerwę, ale czy odpoczywają na tym odludziu, tego nie wiem.
Powrót z pustyni już bez przerw, do znanej nam wcześniej restauracji w Berhole. Lunch smaczny, kawa, zimne napoje. Udało mi się nawet umyć włosy na zapleczu, co znacznie poprawiło nastrój. Dalej droga prowadziła nas do Abala. Krajobrazy cały czas bardzo pustynne i mało przyjazne. Na takim to odludziu dopadła nas awaria samochodu. Po telefonie kierowcy dołączył drugi jeep i cała obsługa wyprawy zajęła się wymianą koła. Nie było to proste, bo auto miało potężny bagaż na dachu a pod nim umocowane zapasowe koło. W sumie poszło nie najgorzej i cała przerwa trwała gdzieś do godziny. Niesamowite było to, że chociaż stanęliśmy na absolutnym pustkowiu (tak nam się przynajmniej wydawało), to w ciągu kilku minut zmaterializowali się wokół nas Afarowie. W ramach urozmaicenia dnia przyglądali się całemu zamieszaniu. Skąd przybyli, nie mam pojęcia, poza teleportacją nic nie przychodziło mi do głowy. Ich szybkie objawienie miało spore minusy: przy naprawie nie pomagali, a z możliwości opróżnienia pęcherza (zwłaszcza przez kobiety) nici. Po wymianie koła bez zwłoki ruszyliśmy dalej i w końcu ukazała się Abala. Miasteczko biedne i wydawało się w całości muzułmańskie. My jednak trafiliśmy do enklawy chrześcijan prowadzących przyjazny guesthouse. Zabudowania otoczone były chyba ponad dwumetrowym murem, w środku największa nagroda - toalety i prysznice z ciepłą wodą. Po zmyciu soli i potu wszystkim poprawiły się humory, zwłaszcza, że bardzo urodziwe siostry zaserwowały pyszną kawę. Był też czas na skromne pranie. W pokojach i na ganku rozłożono materace, ale że byliśmy jedynymi gośćmi nie było to krępujące. Noc przyjemna, cicha, odsypialiśmy poprzedni dzień.

  




































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz