poniedziałek, 30 marca 2020

Etiopia 2019 - 26 października (droga do Lalibeli)

Rano w pokoju 19°C. Szybkie pakowanie, śniadanko kontynentalne z sokiem z papai (Maciek cały czas na batonach), niezła kawa i w drogę. Przed nami około 400 km do Lalibeli. Kierowca uprzedził nas, że to oznacza cały dzień w drodze.
Około 10 zatrzymaliśmy się w sympatycznym miejscu na przepyszne soki z awokado i kawę. Dwie dziewczynki tak mnie kokietowały, że wygrzebałam ostatnie lakiery do paznokci, spinki do włosów i skropiłam je markowymi perfumami - były zachwycone. O 13 wypadła przerwa na lunch w ładnej restauracji, oddalonej nieco od drogi. Ucieszyło nas zaplecze sanitarne na poziomie prawie europejskim. Dania smaczne: sałatki, frytki, stek. Wydawało się, że ostatnie 120 km pójdzie gładko, ale niestety Tarik wiedział co mówi. Droga kiepska, pełna zwierząt zaganianych na wypas, dzieciaków wołających "peeen". Oczywiście wydałam ostatni długopis. I tak dopiero około godziny 18 dotarliśmy do Lalibeli. Chociaż miejscowość leży na wysokości 2630 m n.p.m to przywitała nas temperaturą 25°C.
Wybrany hotel Tukul Village położony w zacisznym miejscu, nieduże domki rozsiane w ładnym ogrodzie. Pokoje duże, czyste, z balkonem pośród drzew - spore zaskoczenie. Po Mekele byliśmy gotowi na wszystko. Za to dla równowagi kolacja skromna, mały wybór dań (dwa lub trzy zestawy jak na stołówce zakładowej w czasach minionych), porcje nie za duże i w sumie wszystkie wyglądały podobnie. Spróbowaliśmy tedżu (takie wino miodowe) - nie powalał, ale degustacja zaliczona. Wieczorem pojawiły się komary, na szczęście ciągle miałam elektryczną wtyczkę. Noc dobra, chociaż cały czas trwały modły. Chyba zaczynałam się przyzwyczajać.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz