czwartek, 7 czerwca 2018

Nepal 2017 - 6 listopada (Chukhung, przełęcz Kongma La, Lobuche)

Wiedzieliśmy, że czeka nas trudny dzień - przejście z Chukhung (4730 m n.p.m.) do Lobuche (4910 m n.p.m.) przez przełęcz Kongma La (5535 m n.p.m.). A więc do zaliczenia pierwsza piątka trekkingu.
Pobudka o trzeciej, rano w pokoju 2 stopnie. Na dworze zimno, ale do zaakceptowania. Księżyc w pełni pięknie oświetlał zarysy gór. Pierwsze metry dość dobre, chociaż pojawiły się już u mnie lekkie duszności. O  brzasku zdjęłam puchówkę, bo wystarczająco się rozgrzałam. Kiedy słońce oświetliło stoki w miarę zdobywania wysokości chowaliśmy do plecaków łapawice, kolejne części ciepłej odzieży zewnętrznej, wyciągnęliśmy okulary ochronne. Część trasy do jeziorka to podejścia i niestety także zejścia, na które na tej wysokości chyba nie byłam przygotowana mentalnie. Przy każdym bardziej stromym podchodzeniu dopadała mnie duszność, ale po początkowych kłopotach i obraniu baaardzo wolnego tempa udało mi się ją kontrolować. Miałam momenty lepsze i gorsze, ale to co zaczęło mi naprawdę dokuczać to ból gałek ocznych i pieczenie spojówek mimo odpowiednich okularów (w takim nasileniu spotkało mnie to na trekkingu po raz pierwszy). Był też krótki okres satysfakcji, kiedy mijając swoim krokiem odpoczynkowym miejscowego przewodnika prowadzącego dość liczną grupę, która właśnie łapała oddech na poboczu ujrzałam kciuki uniesione do góry i usłyszałam  "good job". W sumie to się trochę zdziwiłam, bo miałam wrażenie, że moje tempo chodzenia to raczej obciach. Nieco dłuższy odpoczynek zrobiliśmy przed ostatnią ścianką na brzegach pięknego jeziorka. Okazało się, że Maciek zabrał do plecaka krople do oczu i tym sposobem odzyskałam wzrok przed samą przełęczą. Do jeziorka doszedł także mijany wcześniej przewodnik mniej więcej z połową grupy. Reszta musiała zawrócić z powodu choroby wysokościowej. Ostatnia ścianka poszła całkiem, całkiem i oto stanęłam na wysokości 5535 m n.p.m. Widok, który zostawialiśmy za sobą faktycznie powalał. Jeziorka pięknie mieniły się w promieniach słońca, szczyty otaczających gór całe w bieli. Było co uwieczniać, więc aparaty i kamery chodziły ostro. I tak zakończyła się lepsza część dnia.
Po krótkiej sesji zdjęciowej rozpoczęliśmy schodzenie. Druga strona przełęczy to dolina z osadą Lobuche, która jak nam się wydawało patrząc z góry była tuż, tuż. Myślałam, że zejście z przełęczy Larkya La pod Manaslu było ciężkie, ale to co zafundowała nam natura w tej części Himalajów kompletnie mnie wyczerpała. Najpierw stromizna niestabilnych kamieni i piargu (chyba z pięć razy zaliczyłam glebę), schodziłam wolno, bo bałam się kontuzji. Lobuche zamiast przybliżać coraz bardziej się oddalało. Po zejściu ze zbocza dotarliśmy do moren i jeziorek polodowcowych, co oznaczało 80 metrów w górę i tyle samo w dół. Nogi ruszały się coraz wolniej, kolana były jakieś niestabilne. Już pod koniec trasy zaliczyłam widowiskową wywrotkę tuż nad lodowczykiem. Przez większość szlaku przewodnicy na bieżąco układali ścieżkę  z kamieni, bo droga nieustannie niszczona jest przez lawiny. Pokonanie całej trasy zajęło nam  11 i pół godziny. Po zrobieniu ponad kilometra podejść na wysokości pięciu tysięcy metrów byłam mocno zmęczona. Straciłam wiarę w realizację całego planowanego trekkingu. Uradziliśmy w grupie, że utworzymy dwa zespoły: jeden specjalnej troski (to z nami) o zmodyfikowanym programie (bez dwóch pozostałych przełęczy),  drugi zespół szedł zgodnie z planem. W lodży czekała na nas koleżanka po leczeniu choroby wysokościowej, w całkiem dobrej formie. Dotarła do Lobuche doliną z kolegami, którzy ruszyli dalej w kierunku Everest Base Camp. O pokojach coś nabazgroliłam w dzienniczku, ale chyba bardzo trzęsła mi się ręka, bo nic z tego nie mogę rozszyfrować. Jedyne co odczytałam, to temperaturę wieczorem w pomieszczeniach 2 stopnie.
Podsumowanie dnia: trasa 10,3 km, podejść 1180 m, zejść 1010 m (!!!), czas 11 godzin 30 minut.




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz