sobota, 23 czerwca 2018

Nepal 2017 - 9 listopada (Kala Patthar, Thokla Pass, Pheriche)

Pobudka miała być o czwartej rano, ale emocje już dawały o sobie znać, bo obudziłam się wcześniej. Rano w pokoju zero stopni, szron na szybach. Po zapowiedziach, że na szczycie będzie minus 17°C włożyliśmy wszystkie ciepłe ubrania zabrane  na trekking, co poszło nadzwyczaj sprawnie. Poprzedniego wieczora odbył się pożałowania godny briefing, podczas którego nasz przewodnik Sunil przekonywał, że na sam szczyt na pewno nie wejdziemy, więc proponuje w połowie drogi postój z sesją fotograficzną i powrót. Wznosząc oczy do nieba potraktowaliśmy tę zniewagę tak jak na to zasługiwała, to znaczy wzruszeniem ramion. Postanowiliśmy z Maćkiem robić swoje i nie zwracać uwagi na dziwne pomysły przewodnika. Po opuszeniu schroniska nie miałam wrażenia aż takiego zimna. Wolniutko, swoim tempem zdobywałam wysokość. W pewnym momencie zaskoczona usłyszałam znajome "good job, good job" i już myślałam, że zawiązał się jakiś mój fanklub na trasie kiedy minął mnie znany z wcześniejszej przełęczy przewodnik z kilkoma turystami. Nie pytałam, gdzie zgubił resztę grupy. Mam więc przynajmniej jednego entuzjastę w Nepalu. Była to moja trzecia piątka na tej wyprawie i tym razem szło mi naprawdę dobrze. Podejście nie miało żadnych trudności. Niebo rozgwieżdżone, marsz fajnie rozgrzewał. Całe zbocze oświetlone czołówkami wielu zespołów. Szczyty pięknie rysowały się w blasku wschodzącego słońca - było naprawdę czarownie. Ze wszystkich podejść tego trekkingu to było dla mnie najprzyjemniejsze. Może też przyczyniła się do tego solidna już w tym momencie aklimatyzacja. W połowie góry udało mi się zmęczyć naszego przewodnika, co do tej pory wydawało się niemożliwe.  Podczas przerwy na herbatkę wypadł mi z ręki kubek od termosu i złośliwie potoczył się w dół. Sunil zareagował błyskawicznie rzucając się w pogoń. I chociaż głośno wołaliśmy za nim żeby dał spokój (coś w rodzaju "stop Forest stop"), on ambitnie odnalazł zgubę i prawie biegiem do nas wrócił. Jak się okazało, taki wypad na ponad pięciu tysiącach metrów powoduje zadyszkę nawet u doświadczonego Szerpa. Na szczęście widząc naszą determinację w marszu nie wracaliśmy już do tematu zawracania przed zdobyciem szczytu. Gdzieś w 2/3 drogi zdjęłam puchówkę skutecznie rozgrzana wspinaczką. Pod samym szczytem dopadła mnie lekka zadyszka, bo ostatnie metry to duże głazy i ciężko na nich zastosować drobne kroczki, ale chorągiewki już były w zasięgu ręki. Stanęliśmy na szczycie Kala Patthar, wg naszej mapy 5545 m n.p.m., wg Wikipedii 5643 m n.p.m. Z góry najlepszy widok na Mount Everest, specjalnie dla nas w czapeczce z chmurki. Po obfotografowaniu wszystkiego wokół szybko zeszliśmy na dół, w schronisku byliśmy 8.20. Trasa 3 km 900 m zajęła nam 3 godziny 50 minut, podejścia 478m.















Pozostało spakować bagaż, zjeść śniadanko i można było rozpocząć schodzenie z wysokości. Kaszel dopadł już wszystkich. Reszta dnia to przyjemny marsz w dół do Pheriche na 4240 m n.p.m. Słońce grzało ja zwykle, nowością był chłodny wiatr wiejący cały czas w twarz. Po drodze przechodziliśmy przełęcz Thokla Pass (4830 m n.p.m.) - znane miejsce upamiętniające ofiary w Himalajach. Są tam nazwiska chyba we wszystkich językach świata, ilość naprawdę robi wrażenie. Obowiązkowe zdjęcie przy Scott Fischer memorial zrobił nam sympatyczny Anglik. Lunch zjedliśmy gdzieś na 4600 m n.p.m. W samym Pheriche czekał na nas hotel Panorama, pokoje z toaletami, woda na korytarzu. Ciepły prysznic po czterech dniach smakował wybornie. W jadalni ciepło, kolacja niezła. Wieczorem w pokoju 1°C . Trasa od schroniska to 12 km, z postojami i lunchem zajęła nam niecałe sześć i pół godziny, zejścia 1125 m, podejść 249 m.






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz